* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

czwartek, 15 marca 2012

Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum: Daleka podróż Andersena (suita teatralna w hołdzie dla Hansa Christiana Andersena)

scenariusz i reżyseria: Marcin Jarnuszkiewicz
scenografia: Joanna Braun, Marcin Jarnuszkiewicz
na scenie: Jacek Popławski, Marta Popławska, Piotr Janiszewski, Piotr Gabriel, Katarzyna Kuderewska, Beata Zawiślak, Marek Dindorf, Katarzyna Prudło, Grzegorz Eckert
światło i dźwięk: Artur Kurzak

Melancholia i malowniczość

Dwa skojarzenia przychodzą na myśl w związku z „Daleką podróżą Andersena”, czyli z „suitą teatralną w hołdzie dla Hansa Christiana Andersena” – kolejną młodzieżowo-dorosłą propozycją Śląskiego Teatru Lalki i Aktora Ateneum. To melancholia i malowniczość. Melancholia, bo reżyser (Marcin Jarnuszkiewicz) nie zdecydował się na modne przedstawienie w duchu farsowo-komediowym i do końca konsekwentnie utrzymuje minorowy ton opowieści – zresztą sama postać Andersena nie przywołuje na myśl humorystycznych i lekkich fabuł. Malowniczość – bo „Daleka podróż Andersena” to sekwencje obrazów dostarczających estetycznej przyjemności, graniczącej często z zachwytem. To plastyczny popis możliwości organizowania teatralnej przestrzeni i bogactwa, jakie można osiągnąć przez ascezę w scenografii i kreatywność w zwielokrotnianiu scenicznych płaszczyzn.

Przed Poetą (Jacek Popławski), który snuje odważne i nierealne marzenia, noc. Ostatnia noc przed śmiercią. Nadejście kresu życia zwiastują kolejne znaki – między innymi bijący w refrenie spektaklu dzwon, wszechobecna czerń, istnienie martwego łabędzia, który przypomina bohaterowi o przemijalności i marności świata. Poeta śni swój ostatni sen, stając się obserwatorem tego, co serwuje mu jego własna wyobraźnia. Z chaosu myśli i szumu skojarzeń wyłaniają się drobne sceny – miniaturowe opowieści lub sygnały opowieści. Poszczególni bohaterowie pojawiają się nagle i przybywają z mroków pamięci, żeby przedstawiać Poecie własne pieśni, zwykle obarczone smutkiem i ludzką tragedią, zgodnie zresztą z wyznawaną przez jedną z postaci prawdą, że ukazywanie nieszczęśliwych ludzi ożywia historię. Czasami wizyty niespodziewanie odkrywają baśniowe sekrety: młodzieniec zrobiony z drewna próbuje poderwać ukochaną – a ta jest prawie zaręczona z jaskółką. Tak przeplata się świat rzeczywisty z tym wyobraźniowym – nieoczekiwanie i bez ostrzeżenia. Ale to w końcu sen, popis fantazji i bezradności wobec myśli, niewola podświadomości i ucieczka w wolność, a jednocześnie… przyzwyczajanie się do śmierci.

Odwiedzają we śnie Poetę postacie raz realne, raz z pogranicza jawy i snu. Jest Matka miłująca poezję, jest i para zakochanych, którzy o swojej miłości jeszcze nie wiedzą. Przybywa też chory człowiek ze szkieletem ptaka-oprawcy w plecach i nieszczęśnik, który zna tajemnicę kieliszków. Przychodzą denerwujące myśli, których niewyraźne szepty przeszkadzają w pracy, przylatują i motyle. Gości we śnie Poety będzie wielu, ale krótkie scenki prowadzą do podtrzymania świadomości nadchodzącego kresu. Rozpacz przeplata się w tych miniaturach z szaleństwem, a oniryczna opowieść pozwala na wprowadzanie wątków i scen naturalnych w śnionych obrazach, a niespotykanych w życiu. Świetnie tłumaczy też płynne przechodzenie od konkretu do symbolu, którym twórcy spektaklu operują chętnie. Drobne migawki i przeskoki myślowe wiążą się z zasłyszanymi fabułami lub z losami anonimowych bohaterów – i chociaż to doświadczenia często obcych ludzi, mają ogromny wpływ na wrażliwego i świadomego bliskiego zgonu Poetę. To w jego umyśle rozgrywa się seria przemieszanych ze sobą wydarzeń i pofragmentowanych życiorysów. Sam Poeta zafascynowany jest pewną Tancerką (Marta Popławska), mimo że zdaje sobie sprawę z tego, że nawet miłość nie ocali go przed śmiercią. Wrażenie robić będą jednak zwłaszcza gwałtowne przejścia od chaosu i rozproszenia do dyskretnego symbolu. Zmiany następują błyskawicznie – działa jeszcze pamięć ruchu, a tu – po szybkim blackoucie – pojawia się zupełnie inna scena. Magia teatru trwa.

Niemożliwe jest wyróżnienie któregokolwiek z aktorów. Sprawdzają się oni i w dramatycznych monologach, i w scenkach pantomimicznych, w tańcu i w pełnym ekspresji ruchu, podczas kontrolowanego chaosu, kiedy wszyscy biegają bez ładu, a mimo to nie zderzają się ze sobą na ograniczonej w końcu powierzchni sceny. Dla natchnionego Poety przeciwwagę stanowi uosobienie piękna, wdzięku i harmonii – Tancerka (Marta Popławska), ale i Podróżny (Piotr Janiszewski) – pewny siebie, konkretny choć nieunikający cierpienia. Matka (Katarzyna Kuderewska) przypomina o przemijaniu przez krótkie, rzucane w przestrzeń pytania. I ona ma swoje sceniczne pięć minut, kiedy odwołuje się do roli Poezji. Panna (Katarzyna Prudło) i Kawaler (Grzegorz Eckert) wprowadzają sporo dynamiki i zabawy – jako jedyni nie uczestniczą w filozoficznych rozważaniach na abstrakcyjne tematy, interesuje ich bowiem tylko rodząca się właśnie miłość. Kobieta (Beata Zawiślak) i Mężczyzna (Marek Dindorf) mogą z kolei poczuć się władcami własnych opowieści, które przynoszą strudzonemu Poecie. To już nie opowiadanie bajek dla dorosłych, to popis w chwaleniu się historiami. Gość (Piotr Gabriel) na scenie funkcjonuje za to jako postać kreująca określone nastroje. Nie buduje emocji słowem, a zachowaniem. W samym scenicznym istnieniu zawiera się już element niepokoju i tajemnicy. A przecież nie można zapomnieć i o scenach zbiorowych, w których postacie imponują świadomością gestów.

Pisanie uznawane jest – całkiem słusznie – za zajęcie niemedialne i mało widowiskowe. W „Dalekiej podróży Andersena” powraca ten obrazek: stolik, krzesło, zmęczony twórca i mała, dająca niewiele światła lampka. I już ten statyczny widok wystarcza do wywołania zachwytu. Bywa wzbogacany – o ćmy, trzepoczące skrzydłami w pobliżu źródła światła, o zwiewane przez wiatr cienkie kartki papieru. To wstęp do tego, co widzowie jeszcze zobaczą – zgodnie zresztą z padającą na scenie a skierowaną do Poety kwestią „po prostu malujesz, gdy opowiadasz”. Na ową malarskość ma wpływ ukształtowanie sceny. Tylna część czarnego pudełka jest rozsuwana i skrywa weneckie lustro. Dzięki temu uzyskuje się cztery stopnie głębokości sceny – proscenium, dwie części sceny „właściwej”, modelowane przez światło i tylko przez nie dzielone, oraz przestrzeń za lustrem-szybą.

Odpowiedzialny za światło i dźwięk realizator (Artur Kurzak) ma tu spore pole do popisu. To on tworzy atmosferę baśniowej opowieści. Ostre światła o ciepłym kolorze wywołują głębokie cienie i potęgują senno-mroczny klimat narracji, kształtują też miejsca, w których rozgrywa się akcja. Na niewielkiej powierzchni można znaleźć dzięki temu całkiem sporo oryginalnych i niepowtarzalnych rejonów. Światła zastępują zredukowaną do granic możliwości scenografię, są niemal namacalne, tworzą lub współtworzą prawie całą plastykę suity, sterują uczuciami odbiorców, wywołują z mroku lub dyskretnie ukrywają bohaterów, dają szansę na wprowadzanie elementów dla snu charakterystycznych. Czerń sceny zamieni się w szarość, gdy będzie oświetlona pod odpowiednim kątem, czarne stroje przy dobrze dobranym ustawieniu reflektora pochłoną światło, wyłaniając z pustki jedynie twarze i dłonie – wie to każdy fotograf, dla widzów będzie to natomiast dowód na czarowanie obrazem i jedno z podstawowych źródeł malowniczości. To światła wreszcie sprawiają, że opowieści mogą nakładać się na siebie: do rzeczywistych fragmentów dochodzą półrealne, zjawiskowe istoty zza lustra, całość uzupełniają jeszcze odbicia w szybie. Za sprawą świateł postacie mogą wyłaniać się z nicości i znikać bez śladu. Nagle światła zaczynają uzupełniać historię, dodawać do niej symboliczne gesty czy sugerować niemożliwość porozumienia. Przy tym łatwo ulec tak wywoływanemu wrażeniu baśniowości, bo zarówno aktorzy jak i realizator – współuczestnik widowiska – sprawdzają się w swoich rolach, zadaniach i zmianach bez zarzutu. Ani chwili opóźnienia w przejściach między sekwencjami, ani sekundy zbędnego wyciemnienia: nie wiem, czy udało mi się zobaczyć przedstawienie zrealizowane idealnie, czy ta synchronizacja jest naturalna w spektaklu – tak czy inaczej, ogromne słowa uznania dla realizatora.
Równie ważna w przedstawieniu jest muzyka – pojawiają się tu m.in. kompozycje Eleni Karaindrou, Jocelyn Pook, Samuela Barbera, Davida Darlinga, Christopha Willibalda Glucka czy Henry’ego Purcella – to, jak dobrze zostały wybrane, można sobie uświadomić przypadkiem: w pewnym momencie publiczność zaczyna zdawać sobie sprawę, że muzyka wciąż podkreśla i programuje nastrój, ale rozbrzmiewa dyskretnie w tle; stanowi integralną warstwę historii, ale nie przejmuje opowieści.

Tekst zawiera spory ładunek dramatyzmu i wymusza wręcz pewną egzaltację w grze. Wzniosłe prawdy o poezji, pięknie, życiu i bliskości śmierci, a także historie nieszczęśliwych, opowieści zrodzone z bólu i tęsknoty – to podstawowe składniki scenicznej narracji. Monologi zahaczają o kwestie religii, większość wiąże się ze świadomością eschatologiczną. „Daleka podróż Andersena” to wielopoziomowe widowisko, podlegające rozmaitym interpretacjom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz